imagesbZ doświadczenia wiem, że nie wystarczy powiedzieć o książce: dobra, ważna, warta przeczytania, gniot, popłuczyny itp. itd., aby kogoś do lektury zmobilizować bądź zniechęcić. Obu strategii próbowałem wielokrotnie i niemal zawsze efekt był idealnie odwrotny do moich zaleceń.

Wobec powyższego – nie napiszę czy opisywaną tutaj publikację polecam czy odradzam. Czytelnicy prawymsierpowym.pl pierwszego działania nie potrzebują, za drugie, w najgorszym razie, by mnie nie pochwalili.

„Antykaczyzm” Ryszarda Legutki, bo o tej książce jest mowa, wydany przez krakowskie Wydawnictwo M, wpisuje się w trwający od lat dialog (sic!) o Polsce i Polakach; wypełniając go niezwykle trafnymi spostrzeżeniami, próbuje uporządkować dotychczasowy stan badań nad duszą III RP i wyciągnąć na światło dnia ukryte mechanizmy funkcjonowania, nie tylko społeczeństwa jako takiego, ale przede wszystkim, tkwiących głęboko pod powierzchnią zdarzeń: polskich kompleksów, lęków, ograniczeń, uzależnień.

Właśnie wymienione przed chwilą elementy każdego bytu, zarówno jednostkowego jak i zbiorowego, stanowią dla Legutki podstawę w jego eksploracji dzisiejszej Polski w ogóle, a „antykaczyzmu” w szczególe. Starymi, sprawdzonymi metodami – przez analogie, porównania, zdroworozsądkową argumentację, odwołania do historii – sprawia, że nawet niezorientowanemu czytelnikowi powinny się uchylić rąbki tajemnic aktualnego stanu RP.

Jaki to stan? Rzekłbym – stan wojenny. Zimnowojenny, cytując Legutkę: „Oto mamy dwie Polski, dwa systemy informacyjne, dwie główne polityczne reprezentacje, dwie zbiorowe tożsamości [...]. Ta walka przekształciła się w coś w rodzaju wojny kulturowej [...]. Nic nie wskazuje, by mogło w dającej się przewidzieć przyszłości dojść do złagodzenia konfliktów lub toczącej się wojny przez jej decentralizację. Wyklucza to nie tylko rozmiar i głębokość konfliktu, lecz przede wszystkim jego charakter. Dotyka on samej istoty polskości”.

Próbując zdefiniować „antykaczyzm” i znaleźć jego źródła, krakowski filozof niemal laboratoryjnie rozkłada na czynniki pierwsze współczesną Polskę „A”, jej inteligencję, elity polityczne, towarzyskie, medialne.

Po obu stronach barykady stoją patrioci, na obu szańcach ulokowali się obrońcy czci Rzeczypospolitej – przynajmniej wszyscy tak siebie nazywają. I tutaj tkwi sedno problemuw języku. Odwrócenie znaczeń, nicowanie słów – rzeczy przez lata praktykowane w PRL, wielokrotnie piętnowane przez Kisiela – dzisiaj mają swoją potężną kontynuację. Ważne jest nie tylko to, co się mówi czy pisze, ale również kto to robi. Tak jak za komuny funkcjonowały „określone środowiska” oraz  „imperialistyczne siły”, których nikt przecież nie używał w odniesieniu do władzy, tak w roku 2013 mówiąc „pisowiec”, nikomu nie kojarzy się to z demokracją, postępem, europejskością, lecz z zamordyzmem, ksenofobią i nazistowskimi pochodniami.

Zaakcentowania roli języka u Legutki mi zabrakło, takiego zaakcentowania prostackiego – pokazania palcem, że bez odkłamania słów nie ruszymy z miejsca. I pal licho dialog, porozumienia ponad podziałami czy inne frazesy – tu idzie o rzecz wiele większą, o zrozumienie siebie i świata. Dlatego nie dziwi Legutkowa pochwała nowopowstających prawicowych mediów, niemal w całości zerwanych z łańcucha dotychczasowych zależności wydawniczych. Może dzięki nim w przestrzeni publicznej zacznie się rewolucja idoli i obalanie jedynie słusznego pojmowania demokracji, wolności, patriotyzmu, bezstronności, racjonalności – autentycznych ofiar „antykaczyzmu” – „najbardziej odmóżdżającej postawy politycznej ostatnich dwóch dekad w Polsce”. Napiszę więcej – najbardziej odmóżdżającej postawy Polaków w ostatnich latach, bez podziału na kategorie, bo ta historia wykracza daleko poza politykę. Dlatego najtrafniejszą definicję „antykaczyzmu”, jaką u Legutki znalazłem, upatruję w krótkim zdaniu, boleśnie precyzyjnym: „jest to [antykaczyzm] ten rodzaj zapętlenia umysłowego, który w zasadzie uniemożliwia wszelką rozmowę o rzeczywistości i unicestwia już na wstępie jakąkolwiek kontrargumentację”. Kto się nie spotkał z tym z zjawiskiem niech pierwszy rzuci kamień. Dziękuję, nie widzę.

Dlaczego tak jest? Dlaczego zdrowy rozsądek przegrywa? Dlaczego zdania Kaczyńskiego to potwarz dla inteligentnego człowieka, a wypowiedzi Tuska to szczyt geniuszu europejskiego polityka? Dlaczego jeden człowiek jest podobny do kartofla, a inny nie może być podobny do boksera? Dlaczego nikogo nie dziwią podwójne standardy stosowane w życiu publicznym? Stawiając te pytania nie tylko odkryjemy pochodzenie „antykaczyzmu”, ale przede wszystkim uświadomimy sobie na jakich fundamentach zbudowano nasz habitat.

Legutko podwaliny sytuacji, w jakiej się znajdujemy, widzi w zatruwającej umysły nienawiści: „Niech Polska sczeźnie, niech zniszczenia będą coraz większe, niech demokracja zupełnie padnie pod ciosami pisowskiej dyktatury, ale niech święta wojna [...] trwa. Niech Rzeczpospolita pogrąży się w największym kryzysie, byle tylko Prawo i Sprawiedliwość zniknęło z powierzchni ziemi”; w schamieniu i tabloidyzacji życia: „wszystko wolno już powiedzieć, a co ważniejsze, im powie się to ordynarniej i obraźliwiej, tym większe zyskuje się uznanie [...]. Chamstwo obłaskawiono, zmieniono w informację, a tę w temat polityczny [...]. To jedno z tych zjawisk, które pojawiają się szybko, gdy padają bariery obyczajności, lecz odbudowanie tych barier spotyka się zawsze z dużym oporem i zwykle nigdy się całkowicie nie udaje”; w potężniejącym totalizmie władzy: „Dzisiaj rząd Platformy postępuje według standardów białoruskich; czyli wykorzystuje swoją władzę w sposób arbitralny dla własnych celów”; w skarlałej moralności: „Furia doprowadziła miliony Polaków nie tylko do poddania się kłamstwu, lecz do aktywnego uczestnictwa w nim”; w politycznej nieroztropności: „państwo, które przestaje być problemem, przestaje także istnieć politycznie [...] jako kraj bezproblemowy przestajemy być czynnikiem, który należy brać pod uwagę w tworzonych przez innych strategiach międzynarodowych”.

I znowu rodzą się pytania – skąd to zamiłowanie do brutalności? Samooszustwa? Zawłaszczania każdego skrawka przestrzeni, każdej idei? Z uzależnienia. Z chęci posiadania władzy, a więc pieniędzy, ciepłej posady, mniej lub bardziej realnego wpływu na życie innych ludzi, z wrodzonej potrzeby naśladowania i bycia naśladowanym, bycia uczniem i mistrzem. Dlatego my, elita, awangarda III RP – w oparciu o europejskie wzorce i przy wsparciu zaprzyjaźnionych mocarstw – poprowadzimy was, maluczkich, będziemy wam sterem i okrętem na niespokojnych wodach kryzysów; nie przejmujcie się, nie interesujcie, wszystko, co najważniejsze otrzymacie w wizerunkowo zmodyfikowanej, medialnej pigułce.

Legutko kończy swoją rozprawę dolewając doń trochę optymizmu – na restaurację jest nadzieja, trzeba jej tylko pomóc – wszak atrofia instynktów państwowych zdarzyła się wielu narodom. Dla mnie najbardziej optymistyczne jest jednak to, że są ludzie, którzy zauważają pęknięcia tworzonego od 1989 roku reality fiction, i potrafią się z takim myśleniem przebić przez mury milczenia, mody i patologii. Na dzisiaj podpisuję się pod innym zdaniem z alfabetu „kaczysty”: „Polacy ciągle przedkładają korzystny wizerunek nad korzystny stan rzeczy, ciągle wolą paciorki rozdawane przez wielkich i sławnych niż realną korzyść, ciągle raczej wybiorą konformizm, niż zaryzykują trudną psychicznie postawę nonkonformizmu”. Ale chciałbym się mylić. I życzę tego Legutce.

Bonawentura