resortowe togiWydana w października 2017 roku książka Macieja Marosza Resortowe togi to bardzo ważna publikacja, w której przedstawiono proces wyłaniania prawniczych elit w PRL i ich trwanie w czasach nam współczesnych.

Maciej Marosz to dziennikarz związany ze środowiskiem Gazety Polskiej i współautor cieszącej się dużą popularnością trzyczęściowej serii Resortowe dzieci (Media, Służby, Politycy). W tej serii brakło dotychczas opisania środowiska wyjątkowo mocno związanego z poprzednim systemem, czyli świata prawników. Lukę tę wypełniają Resortowe togi i to w momencie, gdy toczy się gorący spór o reformę sądownictwa w Polsce.

Książka rozpoczyna się opisem procesu wyłaniania nowych komunistycznych elit prawniczych dla tzw. Polski ludowej. Zaczął się on już 1943 roku, gdy rozpoczęto formowanie „polskiego” wojska jako przybudówki Armii Czerwonej. Tam właśnie powstawały pierwsze akty prawa karnego wojskowego oraz sądy i prokuratury wojskowe, a proces ten przyspieszył po zajęciu terenów Polski przez Sowietów. Należy podkreślić, że cały segment władzy wojskowej (Ludowe Wojsko Polskie, sądy i prokuratury wojskowe, wywiad i kontrwywiad wojskowy) był aparatem tworzonym od podstaw na wzór sowiecki, z przemożnym wpływem oficerów z ZSRS i to właśnie jemu (obok cywilnej bezpieki) powierzano najbardziej krwawe i bezwzględne zadania związane z wprowadzaniem totalitarnej władzy w Polsce. Maciej Marosz podkreśla, że obecność oficerów sowieckich oraz implementowanie w Polsce wzorców sowieckiego prawa karnego odcisnęło mocne piętno na mentalności i kulturze prawnej w Polsce w kolejnych dziesięcioleciach.

Pierwszy rozdział książki przypomina fakty już dość dobrze znane a odnoszące się do najbardziej krwawego okresu z lat 1944-1956. Marosz opisuje tworzenie przez komunistów nowego „wymiaru sprawiedliwości” jako pozoru praworządności nowego reżimu. Autor przedstawia proces z jednej strony zachowania elementów porządku prawnego z okresu II Rzeczpospolitej, a z drugiej wprowadzania mnóstwa od niego wyjątków: likwidację instytucji sędziego śledczego, wprowadzenie postępowań doraźnych, oraz faktycznej omnipotencji cywilnej i wojskowej bezpieki nad prokuraturą i sądem, które stały się marionetkami w rękach oficerów śledczych. Marosz opisuje rewolucję kadrową, w wyniku której do zawodów prawniczych trafiają często półanalfabeci po ideologicznych szkołach i kursach prawniczych (m. in. Centralna Szkoła Prawnicza im. Teodora Duracza w Warszawie, tzw. Duraczówka), ale również pokazuje przykłady konformizmu niektórych przedwojennych prawników, którzy tworzyli nowy, krwawy aparat sądowej represji. W tym aparacie szczególną rolę odegrały wojskowe sądy rejonowe powstałe w roku 1946, które przeprowadziły większość najbardziej bezwzględnych procesów politycznych.

Po opisie czasów stalinowskich nie ma niestety dalszego ciągu dziejów elit prawniczych w kolejnych dekadach PRL. A szkoda bo ten właśnie okres jest mniej znany i uchodzi za bardziej cywilizowany. Tymczasem już w przytoczonych przez autora krótkich wspomnieniach sędziego Bogusława Nizieńskiego wynika, że sądownictwo powszechne, w którym więcej było kadr przedwojennych, również przedstawiało się fatalnie, a sędziowie ze stalinowskiego naboru nie potrafili prowadzić rozpraw i napisać poprawnego uzasadnienia wyroku. Dodatkowo po rozwiązaniu wojskowych sądów rejonowych oraz odchudzeniu bezpieki w latach 1955-1956 do sądownictwa powszechnego trafili sędziowie i funkcjonariusze odpowiedzialni za mordowanie członków podziemia niepodległościowego. Wielu prawników stalinowskiego chowu zrobiło kariery uniwersyteckie lub otworzyło własną praktykę adwokacką. Jako przykład niech posłuży historia opisana przez Czesława Czaplickiego, żołnierza NSZ z Przasnysza (w jego książce Poszukiwany listem gończym, Wrocław 2004), który złapany przez bezpiekę w roku 1963, podczas procesu miał wyznaczonego obrońcę, adwokata Jana Hryckowiana, dawnego stalinowskiego sędziego Wojskowego Sądu Rejonowego w Warszawie, który skazał na śmierć Witolda Pileckiego. Z kolei Igor Andrejew, zasiadający w składzie Sądu Najwyższego zatwierdzającym wyrok śmierci na gen. Fieldorfie „Nilu”, zrobił karierę na Wydziale Prawa Uniwersytetu Warszawskiego i ukształtował kolejne pokolenie polskich specjalistów od praw karnego. Warto wspomnieć, że uznawał go za wielki autorytet sam Lech Gardocki, pierwszy prezes Sądu Najwyższego w latach 1998-2010. Historia Andrejewa to niestety tylko jeden z bardzo wielu opisanych w książce przypadków karier stalinowskich prawników na polskich uniwersytetach.

W kolejnej części książki autor „przeskakuje” aż do naszych czasów, opisując dokładnie spór wobec Trybunału Konstytucyjnego w ostatnich latach, co czyni książkę mocno osadzoną w publicystycznych polemikach. Marosz przedstawia komunistyczne powiązania Trybunału, Sądu Najwyższego oraz instytucji Rzecznika Praw Obywatelskich. Ta część książki jest najbardziej odkrywcza i najbardziej szokująca. Zebranie w jednym miejscu danych, częściowo znanych już wcześniej, ukazuje przerażający obraz uwikłania obecnych elit prawniczych w poprzedni system, gdzie przynależność do partii komunistycznej, bycie tajnym współpracownikiem czy stalinowskim funkcjonariuszem oddelegowanym na odcinek sądów i nauki prawa, stanowiło bardzo częste zjawisko. Szczególnie oburzająca pozostaje jednak sytuacja, w której współczesne elity prawnicze nie czują potrzeby odcięcia się od tego okresu, uznając za zasadę ciągłość personalną i instytucjonalną. Jako przykład autor podaje losy wielu sędziów na usługach reżimu Jaruzelskiego, zasłużonych w surowym karaniu działaczy opozycji w stanie wojennym, którzy nie ponieśli żadnych konsekwencji za swoje czyny i zrobili kariery w sądownictwie po roku 1989. W takim kontekście nie dziwi już niestety to, że Sąd Najwyższy obchodzący w roku 2017 stulecie swojego istnienia, uznaje za część integralną swojej tradycji okres PRL-owski, w tym najbardziej krwawe czasy stalinowskie, a portrety pierwszych prezesów z tego czasu nadal „zdobią” siedzibę Sądu Najwyższego.

Słabością książki jest jednak kiepska korekta, a także drobne błędy faktograficzne. Wyraźnie widać pośpiech w pisaniu i wydaniu książki. Pomimo to należy stwierdzić, że Maciej Marosz wykonał solidną pracę, przedstawiając na niemal 400 stronach ponad tysiąc postaci. Mnóstwo faktów i informacji może utrudniać szybkie czytanie książki, ale unaoczni Czytelnikom ogrom uwikłania świata prawniczego w komunizm, skalę ich wpływów po 1989 oraz dziedziczenie i zawłaszczenie pozycji społecznej przez pokolenie ich dzieci i wnuków. Maciej Marosz nie poprzestaje bowiem na opisaniu uwikłań poszczególnych osób, ale przedstawia także ich powiązania rodzinne i środowiskowe. Wielu poddaje ostrej krytyce taka metodę. Czy jednak nie mamy prawa wiedzieć jakie otoczenie ukształtowało i ma wpływ na działania najważniejszych osób w państwie, decydujących o życiu milionów obywateli?

Pozwolę sobie tutaj na małą osobistą dygresję. Wiele lat temu badałem w Instytucie Pamięci Narodowej akta procesów przed Wojskowym Sądem Rejonowym w Warszawie. Do dziś pamiętam jak duże było to dla mnie przeżycie, gdy poznawałem losy prostych ludzi, zaangażowanych w ten czy inny sposób w pomoc powojennemu podziemiu, a którym reżim wydał bezwzględną walkę. To było wrażenie miażdżenia ludzi przez żelazne tryby systemu. W aktach spraw przewijały się najgorsze postacie aparatu represji, znane z procesów przeciw Zygmuntowi Szendzielorzowi „Łupaszce” czy Kazimierzowi Pużakowi. Funkcjonariusze, prokuratorzy sędziowie, wśród których bardzo wielu miało pochodzenie żydowskie. Niestety nierzadkim zjawiskiem byli też krwawi sędziowie z niepodległościową przeszłością w Armii Krajowej. Gdy badałem akta tych spraw, byłem tuż po studiach prawniczych, z głową nabitą nazwiskami autorytetów z dziedziny prawa, autorów podręczników i komentarzy, wykładowców. I już wtedy miałem dziwne wrażenie, że wiele z tych, często mało popularnych nazwisk, się powtarza. Gdy dzieliłem się tymi obserwacjami ze znajomymi spotykałem się z niezrozumieniem tematu. Musiały minąć kolejne lata by dzięki takim książkom jak Resortowe togi, temat stał się udokumentowany i głośny.

Wydaje się jednak, że problem ze środowiskami prawniczymi nie ogranicza się jedynie do przedstawionego przez Marosza uwikłania w system komunistyczny i dziedziczenia go przez pokolenie dzieci i wnuków stalinowskich prawników. To środowisko nie składa się tylko z ludzi o takim pochodzeniu i można podać przykłady sztandarowych jego postaci, którym nie zarzucono uwikłania w poprzedni system. Zaryzykuję twierdzenie, że tacy ludzie są tam w mniejszości, może poza ścisłymi elitami prawniczymi. Drugi problem tego środowiska, nieco słabiej zaakcentowany przez Marosza, to daleko posunięty konformizm i narzucanie wchodzącym w to środowisko ludziom, typu myślenia resortowych prawników. Znane jest bowiem pojęcie pamięci instytucji, polegające na przekazywaniu nowym pokoleniom nawyków i mentalności poprzedniej generacji danego urzędu czy sądu. Typowym dla tego środowiska, zwłaszcza dla jego górnej „śmietanki” jest przekonanie o własnej wyższości, o byciu „kastą” lub „nadludźmi” w stosunku do reszty zwykłych obywateli. Ta pycha jest groźna bo dotyczy ludzi wpływowych, którzy lekceważą demokratyczne wybory i uzurpują sobie elementy władzy ustawodawczej – tworzenia prawa, a nie tylko jego stosowania. Powstaje tym samym nie państwo prawa ale państwo prawników, a demokracja ustępuje sądokracji. Wreszcie dużą rolę odgrywa odziedziczona po komunizmie mentalność, jak to się dziś pisze, niewolnicza lub postkolonialna. W rezultacie w środowisku tym dominuje bezkrytyczny zachwyt przekazem płynącym z Berlina i Brukseli i niechęć do polskiej kultury i tradycji niepodległościowej. Są jednak tam chlubne i nie tak wcale nieliczne wyjątki, co w związku z wymianą pokoleniową daje szansę na odbudowanie w przyszłości autentycznych niepodległościowych elit prawniczych, podobnych do tych z czasów II Rzeczpospolitej.