salon24.pl

salon24.pl

Dobra zmiana jest dobrą zmianą i nie ukrywam, że z wielu powodów popieram ją i wspieram jak tylko mogę. Dobra zmiana mogłaby być jednak lepsza, gdyby wykonano parę, koniecznych moim zdaniem, ruchów. Najmniej podoba mi się dobra zmiana w urzędach, gdzie dużo do powiedzenia mają ci, którzy rządzili wcześniej. Byłem kilka lat pracownikiem urzędów i wiem co piszę. Spotkałem wiele osób przyspawanych do swoich stołków, którzy za nic w świecie nie zmieniliby swojej ciepłej posadki. Dlaczego? Ano dlatego, że praca w urzędzie to mało roboty, a dość pokaźne wiktuały. Od razu zastrzegam, że zastrzeżone dla dość wąskiej grupki.

Nie jest prawdą, że wszyscy urzędnicy są pączkami pływającymi w maśle. Duża część z nich wegetuje i nie wychyla się ze swoich kanciap, byle tylko nikt nie zauważył ich obecności. Boją się utraty pracy, choć nie zdają sobie sprawy z tego, że gdzie indziej mogliby mieć dużo lepiej. Boją się stracić pracę, w której otrzymują 2000 – 2500 zł brutto. Ale w urzędach strach jest niemal powszechny, ponieważ jeszcze bardziej boją się ci, którzy zarabiają 5000 zł brutto, a najbardziej tacy, którzy zarabiają 5000 i wzwyż. Bo ci mają najwięcej do stracenia.

Pracy w urzędzie nie ma za wiele. A im ktoś mówi, że ma jej więcej, tym bardziej kłamie. Oczywiście są wyjątki od tej reguły, ale na ogół jest tak jak piszę. W urzędach co najmniej połowa urzędników jest zbędna. Pozoracja to bodaj najbardziej rozpowszechniony termin w urzędach. Wygląda to tak, że pracodawca udaje, że płaci, a pracownik udaje, że pracuje. Układ nie do końca zdrowy, ale akceptowalny przez obie strony.

Gdzie szukać oszczędności? Na pewno w urzędach. Pamiętam te niekończące się godziny oczekiwania na pracę. Łaknąłem pracy jak kania dżdżu. Bo ile można siedzieć i przeglądać strony internetowe? Czy o to chodzi w pracy, żeby nie pracować, tylko zajmować się czymś innym? Robiłem też sporo innych rzeczy: czytałem książki, gazety. Tak, byłem niepotrzebny, choć na początku próbowałem się wykazać. Po kilku próbach zostałem wygaszony, zatem pozostało mi trwać. No a potem pracodawca się zlitował nade mną i przymusił mnie do odejścia, bo dowiedział się, że prowadzę akcję dywersyjną przeciwko Ewie Kopacz i spółce. Ilu dzisiaj jest dywersantów, trudno zliczyć, a ze swojego podwórka znam przynajmniej kilkadziesiąt osób, choć wcale nie zależy mi na tym, żeby ich pozbawić pracy.

Dziwię się, że do akcji Rodzina 500+ zaangażowanych zostało wielu nowych urzędników. Wystarczyło, żeby do roboty zostali zagnani ci, którzy pracowali tam do tej pory. Im dany urzędnik wyższego szczebla więcej mówi, że w jego dziale jest dużo pracy, tym bardziej pewne, że mija się z prawdą, a prawda jest taka, że chce wymusić na pracodawcy zatrudnienie kogoś nowego, w domyśle swojego znajomego. W urzędzie bardzo łatwo jest osiągnąć stan, w którym nagle okazuje się, że potrzebny jest nowy pracownik. Bułka z masłem. Rozrost administracji nie jest spowodowany nagłym przypływem pracy, ale fatalną, niekontrolowaną organizacją tej pracy.

Zapowiadało się, że zmiany w urzędach będą dość dotkliwe, a okazuje się, że tak niestety nie jest. Piszę to z bólem, ponieważ przez odpowiednią politykę kadrową w urzędach można zaoszczędzić sporo pieniędzy. A co z urzędnikami, którzy straciliby pracę? Nie oszukujmy się, wielu z nich to osoby, które już mogłyby być na emeryturze. Wielu z nich to osoby, które bez trudu poradzą sobie na rynku pracy. Ale przede wszystkim trzeba pozbyć się osób, które przez lata decydowały o tym, że dany urząd stale potrzebował nowych ludzi. Swoich ludzi.

Fenomenem jest to, że w dobie pełnej komputeryzacji potrzebnych jest coraz więcej urzędników. Coś tu jest nie halo. Ktoś nad tym nie panuje. A przekonany jestem, że gdy ktoś jednak zapanuje nad tym urzędniczym państwem w państwie, może okazać się kreatorem nowego, lepszego wizerunku urzędników w Polsce.