zdjęcie domnaskale.net.pl

Na filmie znam się mniej więcej tak jak kura na pieprzu, czyli słabo. Nie jestem może odpowiednią osobą do pisania recenzji filmowych, ale spróbujmy. Otóż, postrzegam kino jako producenta ckliwych historyjek, w których absolutnie nic się nie dzieje. Oscary przyznawane nie za genialność filmu, tylko za odpowiednie ukierunkowanie polityczne. Takie kino zdecydowanie nie zachęca.

W natłoku gniotów naprawdę warto obejrzeć film Cristiada. I mało istotnym jest fakt, że rzecz dzieje się w dalekim Meksyku. Ten Meksyk ma wiele wspólnego z Polską, chyba ciut więcej niż Nigeria. Nie ma w tym filmie zwalających z nóg efektów specjalnych (co akurat dla mnie zawsze jest atutem, bo ważniejsza od efektów jest sama historia). Nie ma w tym filmie przepychu tak uderzającego w hollywoodzkich produkcjach (też dobrze). Cristiada jest jednak filmem, który urzeka, porywa i wzrusza. Rzadko zdarza się, że ludzie w kinie zostają do końca napisów, a to już coś znaczy. Tak na marginesie, warto pozostać do końca, bo kilka istotnych informacji pojawia się właśnie na końcu.

Film przedstawia historię katolików meksykańskich, którzy w obliczu coraz to bardziej narastających represji ze strony rządzącego krajem prezydenta Callesa, podejmują walkę na śmierć i życie. Ale nie tylko o śmierć i życie tu chodzi, bo jest to także walka o wolność, o prawo do wyznawania wiary. Pojawia się tam pytanie, do czego zdolny jest człowiek, by walczyć w imię tych wartości. A zdolny jest do czynów heroicznych i wielkich. Czy walczyłbyś za wolność i ile ona dla ciebie znaczy? Co jesteś w stanie poświęcić za tę wolność? Film udziela odpowiedzi. Meksykanie byli w stanie poświęcić wszystko. Walkę podjęli mężczyźni, ale warto też podkreślić, że i kobiety nie były bierne. Czynnie uczestnicząc w powstaniu, stały się bohaterkami, których tak brakuje we współczesnym świecie, gdzie to rola kobiet ograniczana jest do walki o swoje prawa seksualne. Najgorsze jest to, że same kobiety chcąc uwolnić się od rzekomo samczego sposobu myślenia, zapominają o wspaniałej swej roli, do której zostały stworzone. Skoro mowa o kobietach warto mimo wszystko (choć tak zupełnie ma marginesie) podkreślić, że występują w filmie śliczne aktorki (choćby Eva Longoria).

Nie jest to film, w którym wszyscy są krystalicznymi postaciami, bo i tutaj rozgrywa się walka dobra ze złem. Atutem jest z pewnością prawdziwość filmu. Może momentami główni bohaterowie mają zbyt białe koszule, może jedna z ostatnich scen, w której głównodowodzący powstańcami generał Enrique Gorosieta (Andy Garcia) wraz księdzem Vegą (Santiago Celebra) jest nieco naciągana, ale nie zmienia to faktu, że takich filmów (czy szerzej: książek, sztuk teatralnych) po prostu brakuje. Film ten łączy w sobie piękne wartości z wysoką jakością sztuki filmowej. Główna rola Andy Garcii nie jest przypadkowa, bowiem aktor nie boi się wyznawać wiary, co w hollywoodzkim światku jest nie do pomyślenia. Na naszych oczach dokonuje się przemiana głównego bohatera, który z zupełnie obojętnego staje się najbardziej zagorzałym wojownikiem o wolność i wiarę. Nawet przystępując do „cristeros” nie wierzy w istotę podjętej walki. Jednak przykład młodego chłopca  który do końca życia nie wyrzekł się wiary (tylko to gwarantowało mu ocalenie) pozwolił generałowi na dotarcie do głęboko ukrytych pokładów wiary.

Są recenzje, które wskazują, że film jest płytki, że nie oddaje istoty problemu powstania, że jest to wręcz „filmowa telenowela”. Każdy może sobie sam wyrobić zdanie, warto jednak podkreślić, że te recenzje są pisane na zamówienie i niejako w obronie multipleksów, które póki co nie wyrażają zgody na emisję tego filmu. Próba usprawiedliwienia tej niezgody jedną, czy drugą recenzją, nie powinna zrażać katolików, którzy naprawdę niewiele mają filmów, w których odgrywają pozytywną rolę. Rynek filmowy zamknięty jest na doniosłą rolę katolików w budowie lepszego świata. Rynek filmowy promuje zło (w Cristiadzie oczywiście też jest przemoc) i to zło niemal zawsze wygrywa. W Cristiadzie jest inaczej. Zło jest, zło jest pokazane, ale jednocześnie to zło ostatecznie ponosi klęskę.

Podsumowując, jest to film bardzo dobry. Nie chcę używać zwrotów typu genialny, czy doskonały (wszystko jest kwestią gustu). Mnóstwo pozytywnych postaci, jak choćby ksiądz Christopher grany przez Petera O’Toole’a, czy najbardziej krystaliczna postać chłopca Jose Luisa Sancheza Del Rio, który został w 2005 świętym Kościoła Katolickiego (pisaliśmy o tym w artykule, którego link znajduje się tutaj: http://prawymsierpowym.pl/index.php/2013/02/viva-cristo-rey-niezwykla-historia-zapomnianego-powstania/) czyni ten film światełkiem w tunelu zła, w którym znalazło się kino ostatnich dziesięcioleci.

Z pewnością atutem filmu jest wyniesienie roli kobiety. Ktoś powie, że w Cristiadzie kobiety jedynie pomagają brutalnym mężczyznom. A jednak, tu kobiety rządzą, w tym sensie, że to one namawiają mężczyzn do podjęcia walki. One stają się inicjatorkami walki powstańczej. Jest to szczególnie ważne dziś, gdy ma się wrażenie, że wiele kobiet walczy jedynie o „prawo do decydowania o swojej macicy”. Na szczęście jest to jedynie margines, ale mający mocne oparcie w szeroko rozumianej kulturze i polityce, co z pewnością dodaje temu środowisku skrzydeł. Cristiada w jakimś tam stopniu podcina te skrzydła.

Warto zobaczyć ten film choćby z tego powodu, że środowisko lewicowe mocno angażuje się, by filmu nie dopuścić do dystrybucji w polskich kinach. Właśnie dlatego obejrzałem ten film. Na przekór, wbrew, pod prąd! Tacy bądźmy! Bądźmy polskimi Cristeros. Bądźmy chrześcijanami co się zowie, a nie tylko od święta.